|

Skąd się wziął Dziennik Wieloletni? [Zacznijmy Od Słowa, odc. 11]

W najnowszym odcinku podcastu opowiadam o historii powstania Dziennika Wieloletniego – mojego pierwszego produktu fizycznego, który okazał się gigantycznym sukcesem i jednocześnie moim chwilowym utrapieniem. Ale jak to wszystko się zaczęło i rozwijało – dowiesz się z nagrania.

Wolisz czytać? Nie ma problemu, niżej znajdziesz transkrypcję odcinka. Miłego słuchania… albo czytania!

Skąd się wziął Dziennik Wieloletni?

Był rok 2015, kiedy wspomniałam na blogu o tym, że od kilku lat prowadzę własną wersję popularnego na świecie 5-year-journal, czyli dziennika pięcioletniego. Ja postanowiłam nazwać go Dziennikiem Zieloletnim i gdy w tamtym czasie zachęcałam innych do tworzenia własnych, przez myśl mi nie przeszło, że któregoś dnia to skromne narzędzie, którym inspirowałam innych do poświęcania sobie czasu… kiedyś stanie się hitowym produktem fizycznym, który wyprzeda się w pierwszych dniach od premiery i który będzie budził tak wielkie emocje, że z tego wszystkiego nie wytrzymam i przejdę załamanie nerwowe.

Ale nie wyprzedzajmy faktów… Zacznijmy od tego, że mało brakło, a Dziennik Wieloletni, jaki teraz można kupić w sklepie Pani Swojego Czasu… w ogóle by nie powstał. No bo fakty są takie, że ja prawie ten pomysł spaliłam.

W kwietniu 2020 roku opublikowałam e-booka „Jak zostać transkrybentem? Poradnik dla początkujących”, który – jak na tak niszową tematykę, jaką jest spisywanie nagrań – okazał się dla mnie dużym sukcesem sprzedażowym. Na fali entuzjazmu wywołanego pochlebnymi opiniami i, co tu kryć, rosnącymi środkami na koncie, pomyślałam, że wygrzebię pomysł sprzed lat i spieniężę coś, co od dawna przyciągało do mnie prawdziwe tłumy ludzi.

No i tutaj pojawia się Dziennik Wieloletni w swojej pierwotnej formie – ten z roku 2015. W tamtym czasie moje pojęcie o strategii marketingowej w internecie było raczej kiepskie, bo stworzyłam popularne narzędzie, ale ani na tym nie zarabiałam, ani nie gromadziłam chociażby listy newsletterowej. Teraz już wiem, że standardem jest nierozdawanie niczego za darmo – chcesz pobrać ciekawy plik, bezpłatnego e-booka czy pomocne arkusze do Excela? Musisz zapłacić wirtualną walutą, jaką jest twój adres e-mail. A adres e-mail w tym świecie to jest absolutne złoto, jeśli umiesz budować listę i podtrzymywać wśród subskrybentów zainteresowanie tym, co robisz. Media społecznościowe mogą mieć swoje awarie, ale jeśli trzymasz w garści adresy osób, które chcą śledzić to, co robisz, stajesz na wygranej pozycji.

Ale newsletter to temat na inną rozmowę i jeszcze kiedyś do niego wrócimy.

Teraz po prostu opowiem Ci o tym, czym w ogóle jest dziennik pięcioletni, o którym mowa.

Dziennik Wieloletni – co to takiego?

Choć w pędzie codziennego życia nieczęsto zastanawiamy się nad swoimi wyborami, potrzebami, poglądami czy zainteresowaniami, to Dziennik Wieloletni jest czymś, co ma nas skłonić do zatrzymania się na chwilę. Jest wiernym towarzyszem, który różni się tym od wielu narzędzi tego rodzaju, że nie zostawia cię z pustą kartką i nie zmusza, byś sama wymyślała (lub wymyślał), co też masz napisać. Dziennik ma dla ciebie pytanie na każdy dzień roku. A właściwie… na każdy z ponad tysiąca ośmiuset dni, jakie na ciebie czekają.

Wypełniasz go przez pięć lat, czasem trafiając na pytania lżejsze, czasem cięższe. Czasem mając do powiedzenia tylko słowo, a czasem czując potrzebę rozpisania się na kilka zdań. Albo cały post na Instagramie, jak to robią niektórzy, których pytanie na dany dzień inspiruje do tego, by wypowiedzieć się na dany temat szerzej.
Każdy dzień z pięciu lat ma przypisane konkretne pytanie. To znaczy, że 1 stycznia 2023 roku odpowiesz na to samo pytanie, co 1 stycznia 2022, 2021, a w przyszłości – 2024. Ta coroczna powtarzalność sprawia, że możesz obserwować, jak zmienia się Twoje życie, to, co widzisz, czujesz, myślisz i wiesz. Sama po latach wypełniania własnego dziennika łapałam się nad tym, że to absolutnie niezwykłe, jak wiele zależy od naszej aktualnej sytuacji, zebranych przeżyć, nastroju. I chociaż często odpowiedzi na dane pytanie zmieniają się na przestrzeni lat, to są i takie, które pozostają niezmienne – a ja traktuję to jako pewną wskazówkę, co w moim życiu jest stałe, a co nie.

Pytania w dzienniku pięcioletnim – tym wydanym przez Panią Swojego Czasu – tworzyłam ściśle z myślą o obserwatorkach i klientkach PSC. Dla nich ważny jest rozwój osobisty, planowanie, organizowanie się, własne pasje, praca nad samoakceptacją – i właśnie te obszary obejmują pytania opublikowane w dzienniku.

Pierwotna wersja, ta ujawniona na blogu klaudynamaciag.pl (wówczas znanego jako kreatywa.net), zawierała pytania dużo luźniejsze, stworzone bez ładu i składu i mające na celu bardziej gwarantowanie dobrej zabawy i chwili dla siebie niż coś więcej, ale były dobrym wstępem do tego, co miało potem powstać. Cieszyły się też naprawdę dużym zainteresowaniem – były hitem na Pintereście i gdy z jakiegoś powodu pliki straciły na jakości i były bardzo trudne do odczytania – nie było tygodnia, by ktoś nie pisał do mnie z prośbą o udostępnienie ich.

To właśnie dlatego, gdy w kwietniu 2020 roku zapragnęłam stworzyć kolejny produkt elektroniczny, mój wybór padł na pytania do dziennika pięcioletniego. Skoro tyle osób chciało je mieć i pragnęło stworzyć własny dziennik z odpowiedziami na pytania, dlaczego by nie zyskać na udostępnieniu ich choćby symbolicznej dychy? Taki właśnie był pierwotny plan przedsiębiorczej Klaudyny.

Jak powstawał dziennik pięcioletni?

Stworzyłam PDFa z pytaniami, całkiem ładnego graficznie, jeśli mogę pochwalić samą siebie, i – na całe szczęście! – postanowiłam przedstawić ten pomysł Oli Orłowskiej, mojej partnerce z czegoś, co szumnie możemy nazwać mastermindem. Z Olą znałyśmy się jeszcze z czasów mojej pracy w branży wydawniczej, a potem nasze drogi tak się jakoś zazębiły, że postanowiłyśmy przegadywać różne problemowe kwestie w swoich biznesach. Prawdę mówiąc, nie był to prawilny mastermind – to znaczy, nie miało to swojej formalnej struktury i nie było tak dobrze zorganizowane, ale i tak przynosiło efekty i naprawdę dużo nam dawało. Wśród znajomych i rodziny raczej nie miałam osób działających w świecie online i pracujących na własny rachunek, dlatego każda wymiana myśli z Olą była dla mnie superważna.

No i Ola do mojego pomysłu podeszła z jednej strony z entuzjazmem, ale z drugiej – z merytorycznym wsparciem. I to jest w ogóle jedna z najważniejszych kwestii, na którą chciałabym zwrócić Waszą uwagę – w takich tematach warto móc poradzić się osób, które znają się na rzeczy i zadadzą nam właściwe pytania, zamiast bez zastanowienia klepać po plecach. Pytanie Oli brzmiało – dosłownie, właśnie przescrollowałam miliony wiadomości, żeby do tego dotrzeć – „A myślałaś, by zrobić z tego produkt fizyczny?”. A ponieważ dobrze znała działalność Pani Swojego Czasu, zwróciła również uwagę na to, że dla grupy docelowej PSC byłby to wymarzony produkt.

Pamiętam, że czułam wtedy tremę. No bo jak to tak? Mój mały pomyślik miałby zostać zrealizowany pod szyldem mojej ulubionej polskiej marki, dla której miałam przyjemność od kilku miesięcy pracować?

Ale weszłam w to. Idąc za radą Oli – postanowiłam przedstawić pomysł Naczelnej Gangsterce, czyli Oli Budzyńskiej. Przygotowałam krótką prezentację w PowerPoincie, wyjaśniającą, czym jest Dziennik Wieloletni i dlaczego klientki PSC tego potrzebują. Dorzuciłam pytania oraz obszerne wyjaśnienie, rozpoczynające się słowami „Olu! Chciałam Ci przedstawić pomysł na zajebisty produkt fizyczny, który urzeknie Panie Swojego Czasu. Idealny do samodzielnej pracy albo na prezent. Doskonale dopasowany do naszej grupy odbiorców” i… nastała parodniowa cisza, podczas której przeżywałam liczne stresy wynikające z mojej wrodzonej niecierpliwości.

A cisza ta – tak swoją drogą – była uzasadniona, bo swoją propozycję złożyłam 1 maja, w dzień wolny od pracy, i zanim dotarła, musiało trochę minąć. No ale ja oczywiście jestem jedną z tych osób, które działają od razu, nie zważając na to, czy mam urlop, długi weekend, krótki weekend czy święto narodowe.

Lawina jednak ruszyła i wkrótce projekt zaczął nabierać kształtów. Lipcowy urlop poświęciłam na tworzenie nowych pytań, później były długie dyskusje z Weroniką Boruń na temat strony wizualnej. Jeszcze wtedy do naszego zespołu nie należała Justyna Spyrka, która tworzyła wnętrze dziennika i pamiętam, jak bardzo się przejmowałam każdą uwagą w stylu: „przydałby się inny font”, „przesuńmy to w lewo”, „a może jednak spróbujmy inaczej”, bo wyobrażałam sobie, że Justynę każda taka uwaga boli. Śmiałyśmy się z tego, gdy wspomniałam o tym jakiś rok później, ale ta sytuacja udowadnia, że są rzeczy, o których nie miałam albo nie mam pojęcia i dobrze, że nad jednym produktem Pani Swojego Czasu pochyla się tyle osób, bo gdybym miała go tworzyć i wydawać sama – co oczywiście jest z wielu względów nieprawdopodobne – to absolutnie nie podołałabym tak poważnej misji.

Wpadka, którą chwalono…

Pomysł na dziennik bardzo spodobał się Gangowi – jak nazywamy osoby pracujące dla PSC – a potem także klientkom, gdy tylko zaczęliśmy mówić o nim więcej. „Spodobał się” to chyba nawet lekkie niedopowiedzenie – bo na punkcie dziennika zapanowało istne szaleństwo na długo przed jego premierą. Ta miała nastąpić w grudniu 2020 roku, ale im bliżej było tego czasu, tym bardziej przygniatała nas świadomość, że coś jest nie tak. Dzienniki były wydrukowane – w przepięknych żółtych i zielonych kolorach – i już ekscytowaliśmy się tym, co ma nadejść, po czym nadeszło coś, co było okropnym kubłem zimnej wody – z powodu problemów z klejem, na okładkach zaczęły wychodzić nieestetyczne bąbelki powietrza. Z tamtego nakładu mam u siebie dwa egzemplarze i jeden z nich wygląda idealnie, ale marka Pani Swojego Czasu jest znana z kosmicznie wysokiej jakości produktów, więc jeśli część nakładu była wadliwa, a w pozostałych egzemplarzach mógł po czasie ujawnić się podobny problem… nie można było takiego produktu zaoferować klientkom.

Ten przypadek był szeroko omawiany w mediach społecznościowych, jako przykład dobrej i transparentnej postawy marki. 3 grudnia Ola Budzyńska w czterdziestominutowym lajvie opowiedziała wprost, jak wygląda sprawa – skąd wziął się problem, jakie mieliśmy pomysły, by go rozwiązać i co ostatecznie jako zespół zadecydowaliśmy. Na tamtym etapie i ja osobiście, i my jako firma, otrzymaliśmy mnóstwo wsparcia, ciepłych słów i zapewnień, że niezależnie od tego, kiedy dziennik się pojawi, chętne poczekają. To jednak nie wszystko – z inicjatywy naszych obserwatorek 4 grudnia – czyli dzień odwołanej premiery – został uznany Międzynarodowym Dniem Klaudyny, abyśmy mogli kojarzyć tę datę z czymś pozytywnym. Serio, do dzisiaj jestem w szoku, że coś takiego w ogóle miało miejsce i wzruszam się na myśl, ile wtedy otrzymałam miłości i ciepła.

Ale kryzys był duży – w sensie emocjonalnym – bo naprawdę to przeżywaliśmy, jednak nie zaszkodziło to dziennikowi. Kiedy już udostępniliśmy go do sprzedaży – w ostatni weekend stycznia 2021 roku – początkowo dla członkiń Klubu Pań Swojego Czasu – na dzień oficjalnej premiery zostało tylko 200 sztuk, a i te zniknęły w kilka chwil po otwarciu sprzedaży.

Brzmi jak kosmiczny sukces, prawda?
A ja pamiętam tamten weekend – notabene mój weekend urodzinowy – jako prawdziwy rollercoaster emocji. Bałam się, że dziennika nie wystarczy dla wszystkich. „Bałam się”, to zresztą zbyt łagodne określenie, bo po prostu zaliczyłam atak paniki. Dochodziło u mnie do absurdalnych rozmyślań, w których wolałam, by zainteresowanie produktem było mniejsze, aby czasem nikt nie zgłosił w dniu premiery żalu, że dla niego nie wystarczyło. Dużo dały mi wtedy rozmowy z dziewczynami z zespołu, które przypominały mi, że to rzeczywiście jest absurd i w którymś momencie zaczęłam się cieszyć, ekscytować i wzruszać tym, co się dzieje. Wyprzeda się w jeden dzień? To przecież dobrze, dodruk jest już zamówiony i ostatecznie nikt nie zostanie z niczym! Musiałam to sobie powtarzać aż nadeszło uspokojenie.

W tamtym czasie Ola, Pani Swojego Czasu, udostępniła na Instagramie post, który totalnie mnie zaskoczył, zachwycił, wzruszył i poruszył jednocześnie. Chodziło w nim o przełomy w biznesie – i o to, że premiera dziennika była właśnie takim wydarzeniem. Przeczytałam tam o sobie tak piękne słowa, że chyba już zawsze będę mieć je w sercu.

Kolejne dni były jednak wspomnianym rollercoasterem emocji. I chociaż bardzo ciężko będzie mi przejść do tej części, to chciałabym podzielić się z Wami również tym, jak trudno mi było. Jeśli śledzicie mnie na Instagramie regularnie, to już trochę o tym wiecie, bo parę razy wspominałam, jak się w tamtym czasie czułam, ale chyba pierwszy raz przedstawię pełny obraz sytuacji.

Jak na mnie wpłynął sukces Dziennika Wieloletniego?

1 lutego, w dniu, w którym wyprzedały się ostatnie sztuki pierwszego nakładu Dziennika Wieloletniego, nareszcie zaczęłam cieszyć się sukcesem. Płakałam ze szczęścia, z przejęcia, z ulgi i z emocji. Pamiętam, że na służbowym komunikatorze napisałam do zespołu, że potrzebuję przerwy, by się wypłakać i w tej sekundzie do moich drzwi zadzwonił kurier z gigantycznym bukietem kwiatów i liścikiem od zespołu. Gang naprawdę wie, jak doceniać i świętować!

Pierwszego dnia uderzył w nas jednak spory hejt ze strony osób, które nie zdołały kupić dziennika. Co ciekawe, to nie to mnie przytłoczyło najbardziej – z biegiem dni uświadomiłam sobie, że umiem sobie radzić z nienawistnymi przytykami – w poprzedniej pracy dostawałam życzenia wszystkiego najgorszego, spalenia domu i chorej rodziny – gdy premiera jakiejś książki się przesunęła, otrzymuję też wiele chamskich wiadomości dotyczących mojej wady zgryzu, więc umówmy się, że z tym, co niemiłe naprawdę umiem sobie poradzić. Paradoksem jest to, że ja emocjonalnie nie dźwignęłam sukcesu dziennika. Tych wszystkich przemiłych, przecudownych, słodkich, wspierających, radosnych wiadomości, że oto „mam swój dziennik, wiem, że zmieni moje życie”, „nareszcie go mam, kocham cię za to, że go stworzyłaś”, „to najlepszy prezent, jaki sprawiłam samej sobie” – i tak dalej.

Chyba nigdy wcześniej w swoim życiu nie spotkałam się z taką falą życzliwości, ciepła, miłości i wdzięczności. Autentycznie – nikt nigdy nie dał mi tego wszystkiego, co otrzymałam po premierze dziennika. I tego było w pewnym momencie za dużo – budziłam się i widziałam kilkadziesiąt powiadomień na Instagramie, ludzie pisali, dziękowali i dzielili się radością, nawet nie zdając sobie sprawy, że ja nie umiem tego przetworzyć. Dosłownie chodziłam po ścianach, nie mogąc uwolnić się od myśli, że nie zasługuję na tyle dobroci. Wariowałam, wpadałam w histerię i nikomu nie przyznawałam się do tego, w jak bardzo złym stanie jestem. To był też czas intensywnej fizjoterapii po operacji kolana, czas dochodzenia do siebie i powolnego powrotu do sprawności i te wszystkie emocje zaczęły rozsadzać od środka balon, który rósł, a ja tylko czekałam aż pęknie i rozniesie wszystko na kawałki.

Ale balon nie pękł. Nie doszłam do granicy obłędu, bo całe powietrze z niego uleciało, gdy 13 lutego dotarła do mnie informacja o śmierci mojej babci. Dosłownie z godziny na godzinę wszystko się zmieniło, uderzyły we mnie zupełnie inne emocje – i kurz po premierze Dziennika Wieloletniego opadł. Nie miałam bardzo bliskich relacji z rodzicami moich rodziców – na co wpłynęło wiele czynników – ale ta strata i tak miała na mnie ogromny wpływ. Ja od czasu śmierci pierwszej babci – w ’97 – nie miałam styczności z pogrzebami w rodzinie czy bliskim towarzystwie i musiałam zmierzyć się z czymś, czego jako dorosły człowiek nigdy nie musiałam przeżywać. Swoją drogą to był dopiero początek maratonu pogrzebowego, jaki czekał mnie w 2021 roku i jakoś tak symbolicznie cieszę się, że ten rok zmierza już ku końcowi, żywiąc jednocześnie naiwną nadzieję, że będzie lepiej.

Muszę jednak przyznać, że to, co stało się ze mną po sukcesie dziennika, okazało się bardzo pouczające. Z czasem zaczęłam mówić głośno o tym, jak się w tamtym czasie czułam i na tym etapie myślę, że – z fachową pomocą – mam już ten temat przepracowany. Dzisiaj czerpię ogromną radość z każdej wiadomości na temat dziennika i tego, jak wielki wpływ ma on na życie ludzi. Świadomość, że każdego dnia tysiące osób odpowiadają na stworzone przeze mnie pytania, napełnia mnie autentyczną dumą, radością i ekscytacją. Kocham ten produkt i uważam, że to przewspaniały pomysł na prezent – dla niej, dla niego, dla młodszej i starszego, po prostu dla każdego. Jestem kosmicznie wdzięczna, że pod szyldem Pani Swojego Czasu ukazało się coś tak wspaniałego, bo to jest marka, która wie, jak inwestować w dobry produkt i dopieszczać go od strony wizualnej i jakościowej. A społeczność PSC jest absolutnie fenomenalna i ten przypadek jest na to najlepszym dowodem.

Jeżeli chcecie sprawić sobie lub komuś dziennik pięcioletni ze stworzonymi przeze mnie pytaniami – zajrzyjcie do sklepu Pani Swojego Czasu albo na moją stronę klaudynamaciag.pl, gdzie również znajduje się do niego odnośnik.

Wypełnianie można zacząć w dowolnym momencie, niekoniecznie 1 stycznia, bo właśnie tak jest skonstruowany, by zacząć go wypełniać, kiedy się chce. Oprócz pytań na każdy dzień, wewnątrz znajdują się także specjalne strony miesięczne, strona noworoczna i strona urodzinowa, które wypełniamy okazjonalnie, by poświęcić swoim sprawom jeszcze więcej należytej uwagi.

Cieszę się, że mogłam opowiedzieć Wam o tym, czym jest Dziennik Wieloletni i jaka jest jego historia. Ona pokazuje, że nie wolno się poddawać, że najlepszym zdarzają się wpadki, że warto wierzyć w siebie i swoje pomysły i otaczać się ludźmi, którzy dają wsparcie.

W tym miejscu dziękuję Oli Budzyńskiej i Asi Keńskiej, że uwierzyły w ten projekt, tak jak ja, oraz Oli Orłowskiej, że właściwie mną pokierowała, bo bez niej ten projekt mógłby nie ujrzeć światła dziennego. Dziękuję też całemu Gangowi Pani Swojego Czasu, bo na ten sukces pracował absolutnie cały zespół – i bardzo się cieszę, że mogę być jego częścią.

Dzięki za wysłuchanie/przeczytanie do końca! Chcesz podzielić się opinią o tym, co dla Ciebie przygotowałam? Daj znać w komentarzu!

13 komentarzy

  1. Mam taką ogólną refleksję, że coś się stało z ludźmi. Potrzebują doradców od własnego życia, potrębują dziennika 5 letniego, żeby zadał im pytania (każdemu takie same?)
    Moim zdaniem świadczy to o ogromnym zagubieniu współczesnego człowieka i totalnym kryzysie tożsamościowym, na którym świetnie można zarobić.
    Bo oto wystarczy mala rzecz, zero wysiłku, kliknąć, kupić dziennik i stworzyć sobie pozory działania.’
    Jestem ogromnie ciekawa ile razy uda się przeciętnemu czytelnikowi zajrzeć do owego dziennika.

    Czy nie lepiej tworzyć własne dzienniki, czy nie lepiej samemu pisać historię swego życia?

    1. Do pisania własnego dziennika także zachęcam, ale nie każdy to lubi lub chce robić. Plus – jedno nie wyklucza drugiego.
      Kilka tysięcy osób korzysta z Dziennika Wieloletniego dłużej niż rok, często wspominają o tym w social mediach i wiadomościach – zatem tak, „udaje się” im tam zaglądać i jeszcze dostrzegają korzyści takiego stanu rzeczy. Nie wszystko jest dla wszystkich, ale warto w sposób nieoceniający podejść do tego, że ktoś ma inaczej niż my 🙂

  2. Czy możemy spodziewać się Dziennika Wieloletniego na nowy rok, albo w 2024. Będę czekać, tylko czy mam czekać 😉 tak mi się marzy…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *