Spacer po szczęście, Lucy Dillon
Co więc trzymało mnie dalej przy powieści Lucy Dillon? Ujmujący styl pisania autorki i wylewająca się ze wszystkich stron miłość do zwierząt i dobrego rocka. Koło czegoś takiego nie można przejść obojętnie.
Ostatnie dwa dni przyniosły w moim życiu wiele zmian. Zmian, które przygniotły mnie i wpędziły w podły nastrój. Żeby nie myśleć o tym – czytałam. I wtedy ta „tendencyjna i irytująca” powieść podniosła mnie na duchu i otworzyła oczy na wiele spraw. Cóż mogłam zrobić? Do ostatniej linijki chłonęłam ciepło, urok i mądrość płynące z lektury…
Zaczyna się od opłakiwania bliskiej osoby. Co może czuć młoda kobieta, kiedy jej mąż umiera samotnie na ulicy, w chwilę po ich kłótni? Wyrzuty sumienia, odrętwienie, pustka, samotność, wyobcowanie – to tylko niektóre ze skojarzeń, jakie mogą przyjść Wam do głowy. Prawdą jest jednak, że nikt nigdy nie wczuje się w pełni w uczucia drugiego człowieka. Każdy z nas czuje inaczej, przeżywa inaczej i cierpi inaczej. W żałobie młodej wdowy – Juliet – kryje się pierwsza lekcja dla czytelnika – Lucy Dillon prezentuje dwa spojrzenia na kwestię oswajania tej sytuacji. Z jednej strony mamy pogrążoną w smutku kobietę, z drugiej – zmartwioną jej stanem rodzinę. Ona nie może znieść nadopiekuńczości i stosu dobrych rad, oni nie potrafią biernie przyglądać się cierpieniu bliskiej osoby. Każdy chciałby z jej barków ściągnąć ciężar, z jakim przyszło jej się mierzyć. Każdy na swój sposób przeżywa żałobę – po synu, zięciu, szwagrze, przyjacielu. W tym trudnym czasie niełatwo jest się dotrzeć, bo nie dość, że szereg niedomówień krępuje ludziom ręce, to jeszcze trzymanie wdowy pod szczelnym kloszem wydaje się im najlepszym wyjściem. Czy na pewno? Sami oceńcie.
Lekcję drugą daje nam historia Louise – siostry Juliet – i Petera. Sytuacja jest raczej typowa – zakochani w sobie pracoholicy zakładają rodzinę. Pojawia się dziecko. On więcej pracuje, ona z pracy rezygnuje. Już nie są ani kochankami ani ludźmi zafascynowanymi sobą. Ona staje się „mamą” on „tatą”, a jedynym wspólnym tematem zostają pieluchy i dokonania pierworodnego. Typowy koszmar wielu małżeństw. Ile może wytrzymać kobieta w stanie takiej beznadziei? Przestaje czuć się atrakcyjna, przestaje czuć się kochana, przestaje być sobą… Jej rola została sprowadzona do przewijania dziecka i zdawania mężowi raportów z dnia, spędzonego w towarzystwie kupek i zasypek. Nic dziwnego, że łatwo wtedy ulec czarowi innego mężczyzny. Mężczyzny, który słucha, który intryguje i który wspiera. Wydaje się „taaaaaaaak inny” od nudnego męża. Tfu, „tatuśka”! Oddalanie się od siebie i zapominanie o tym, za co kocha się drugiego człowieka, łatwo może przerodzić się w tragedię. Sytuacja Louise i Petera pokazuje jak niewiele trzeba, by coś zbudować albo zniszczyć. Dobrze jest przyjrzeć się ich obumierającej miłości, by wyciągnąć lekcję dla siebie…
Kto jeszcze edukuje czytelnika w powieści Lucy Dillon? Cóż… W uporządkowane, „żałobne” życie Juliet wkracza pewna rozkrzyczana rodzina. To ona pozwala nam dostrzec przemianę bohaterki ze zgorzkniałej baby, zamkniętej w szczelnym kokonie w radosną i otwartą, pełną ciepła kobietę. Niebagatelną rolę odgrywają tu również psy, które machają do czytelnika ogonem na każdej niemal stronie. Dogoterapia – z nią mamy do czynienia w Spacerze po szczęście. Ona pomaga bohaterce w pokochaniu życia na nowo i w zaakceptowaniu go takim, jakie jest…
Powieść Lucy Dillon opowiada o kruchości życia, o niestabilności ludzkich relacji, o sile miłości. Autorka powołuje się nierzadko na wyświechtane powiedzonko o docenianiu rzeczy małych i cieszeniu się drobnostkami. Taki banał, a jak wielkiej mocy nabiera wpleciony w tak niezwykłą historię – nawet sobie nie wyobrażacie. Niesamowite, jak wiele można wynieść z tak niepozornej i – wydawałoby się – banalnej książki… Polecam ją czytelnikowi wrażliwemu, który pod warstwą tego, co już znane i oklepane, będzie w stanie dostrzec piękno i niezwykłość tak ciepłej i urzekającej opowieści. Spacer po szczęście będzie też odpowiedni dla tych, którzy przeżywają miłosne zawirowania. Nie, nie ma tu żadnych ckliwych momentów – raczej gorzkie relacje, które pokażą Wam, jak rozumieć, jak wybaczać, jak doceniać i jak dostrzegać to, co przykrywa gruba warstwa pozorów. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że każda para powinna dać porwać się tej historii. Ludzie chętnie korzystają z poradników – niepotrzebnie. Wszystko, czego Wam trzeba, znajdziecie w powieści Lucy Dillon. Zachęcam!
Moja ocena: 8/10
Z tym działaniem dogoterapii się całkowicie zgadzam. Też byłam właścicielką takiego szczekacza i merdacza. Wydawane przez niego potworne decybele doprowadzały mnie do szału, ale gdy byłam chora lub smutna, a on czuwał przy mnie wiernie, wszystko mu wybaczałam. Tak to już bywa z pupilami.
Czytałam i osobiście dostrzegłam piękno tejże książki ukryte pod warstwą żłoby i normalności. Nie wiem czy miałam akurat lepszy dzień, ale ja dałam się wciągnąć w stu procentach na ten spacer po szczęście…
Oczywiście nie czytałam tej książki, ale jeszcze bardziej oczywistym jest, że chcę przeczytać. Tematyka jak najbardziej dla mnie, a i to co napisałaś naprawdę zachęca.
Zapowiada się ciekawie… jak już się uporam z moim stosikiem to poszukam i tego:)
zapraszam do mnie:)
http://kulturalno-oswiatowa.blogspot.com/
Recenzję już widziałam na paru blogach i bardzo mnie ta książka zainteresowała. Lubię czasami poczytać takie właśnie książki. Na pewno po nią w najbliższym czasie sięgnę.
Zawsze uważałam, że każda książka ma swoją część w życiu. Kiedy sięgam po jakąś muszę poczuć ten impuls w kierunku do niej. Czasem niestety musi czekać rok, nawet dłużej, ale wtedy, kiedy chce po nią sięgnąć, przeważnie oceniam ją dobrze.
A po książkę chętnie sięgnę 🙂
Bardzo chętnie po nią sięgnę 🙂 Tematyka może nie należy do moich ulubionych, ale moje ulubione wydawnictwo i taka zachęcająca recenzja… Skusiłaś mnie!
Pozdrawiam 🙂
Książka z kategorii, której nie za bardzo lubię i często po nią nie sięgam. Twoja recenzja jest z tych, które potrafią bardzo zachęcić do przeczytanie książki i chyba postaram się ją przeczytać:)
Czytałam… W pierwszym akapicie piszesz o czymś, co, wydaje mi się, powinno być założeniem przy braniu do ręki takiej książki 😉 Ułatwia to lekturę i pomaga, aby nie czuć się rozczarowanym…
Mi od początku się podobała 😉 Ma jakiś urok w sobie 😉
Twoja recenzja przywołuje obraz przyjemnej historii obyczajowej z typu "na poprawę nastroju". Rozejrzę się za nią w bibliotece 🙂
Bardzo fajny tekst przekonałaś mnie.