Spokojne czasy, Lizzie Doron
Spokojne czasy (Jamim schel scheket), Lizzie Doron
Wyd. Muza, Warszawa 2010
Ponieważ nie gustuję w tego typu literaturze, nie było mi łatwo zabrać się za tę powieść. Uznałam jednak, że skoro już otrzymałam ją od Muzy warto poszerzyć nieco swoje horyzonty literackie i zaraz po odłożeniu Gry w klasy zabrałam się za lekturę. Możecie mi wierzyć lub nie, ale pochłonęła mnie ona bez reszty! Ta historia jest tak przejmująca i tak pełna magii, że aż ma się ochotę pochłonąć ją w całości. „Magia” co prawda może się wydać określeniem nieco nie pasującym do klimatu książki, ale zapewniam, że sposób w jaki narratorka przedstawia świat jest naprawdę przejmujący i przyciągający. Niezwykle umiejętnie splata ona ze sobą historie ludzi naznaczonych wydarzeniami czasów wojny. Opowiada o swych mężczyznach, sąsiadach i przyjaciołach, a losy każdego z nich są tak poruszające, że nadają się na osobną powieść – pełną smutku, cierpienia i poszukiwania nadziei. Taka właśnie jest lektura Spokojnych czasów – przygnębiająca i pełna wzruszeń. Każda niemal historia opowiedziana przez Leę wywoływała u mnie łzy i brak tchu – niezwykle ciężko jest mi pogodzić się z faktem, że choć może i jest to fikcja literacka, to takie historie miały miejsce naprawdę. Wokół ludzie przeżywali swoje dramaty, tracili rodziny, gubili samych siebie… Tak jak Lea, która nie wie nic o swym dzieciństwie, nie zna rodziny, nie wie nawet kiedy i gdzie się urodziła. Do późnej starości żyje jednak nadzieją, że – zgodnie z obietnicą – ktoś ją odnajdzie i zagadka jej pochodzenia zostanie rozwiązana. A wtedy pozostanie już tylko „piękne życie”…
Po lekturze Spokojnych czasów w mej głowie kłębi się wiele pytań i myśli. Z jednej strony pragnę docenić fakt, że wszyscy ludzie ocaleni z zagłady w jakiś sposób próbują poradzić sobie z przeszłością i starają się żyć najlepiej jak tylko potrafią. Z innej zaś zastanawiam się skąd w głównej bohaterce tyle naiwności, że odnalezienie rodziny jest gwarancją szczęśliwego życia. Tłumaczę to sobie jednak tym, że przy całym tym paskudnym losie, jaki spotkał Leę życie nawet najmniej realną i mocno naiwną nadzieją daje jej siły by walczyć i trwać. Nadzieja. Nadzieja staje się teraz dla mnie najważniejszą z trzech teologicznych cnót – a myśl ta rozwiązuje właśnie jeden z moich dylematów i jej ważność w niedługim czasie Wam udowodnię 😉
Moja ocena: 8,5/10
Ostatnio na blogach robi się coraz głośniej o tej książce, a mój apetyt wzrasta 😀
A mnie w sumie zachęca i tematyka, i Twoja recenzja, więc czuję się mocno zainteresowana 😉
Cieszy mnie to bardzo 🙂
no cóż kolejna zatem do wish listy:) a co tam..;)
Książka, której raczej nie można przegapić 🙂
A tytuł chyba lekko ironiczny? Ja czekam na spełnienie Twojej obietnicy i opowieść o rozwiązanym dylemacie:)
Miłego dnia:)