Do przeczytania:
recenzja powieści Love, Rosie.
Podchodząc do tego filmu, cały czas miałam świeżo w pamięci książkę Cecelii Ahern, która okazała się gigantycznym rozczarowaniem i jedną z największych porażek literackich, z jakimi miałam do czynienia w całym swoim życiu. Pewnie to właśnie z tego powodu podchodziłam do seansu na zupełnym luzie, bez większych oczekiwań. To też zagwarantowało mi całkiem miło spędzony czas, choć – co oczywiste – nie obyło się bez chwil irytacji…
Scenarzystka Juliette Towhidi sprawiła, że ciężkostrawna historia opowiedziana przez Ahern nabrała nieco dynamiki, lekkości i humoru.
Love, Rosie w wydaniu filmowym przebija dzięki temu wersję książkową, przez którą brnie się w bólach, cierpieniu i wściekłości. Choć oczywiście nie dało się tak całkowicie pozbyć smętnego rysu powieści, na podstawie której powstał film, a to z kolei przyniosło taki efekt, że w pewnym momencie seans stał się boleśnie nużący. No bo, do jasnej cholery, ileż można się mijać, smęcić i nie zauważać oczywistych oczywistości?
Rosie i Alex byli fajni jako dzieciaki, fajni jako nastolatkowie i fajni jako dorośli, ale mimo całej tej swojej zajebistości nie uniknęli popadnięcia w banał. Polubiłam ich – i osobno, i razem – ale i tak stale musiałam zżymać się, że tak głupio się zachowują. Nic mnie bardziej nie irytuje, niż bliscy sobie ludzie, którzy nie potrafią ze sobą poruszać najważniejszych tematów, boją się otwartej konfrontacji i tylko latami rzucają sobie tęskne spojrzenia i aluzje, licząc na cud.
A cudów, jak dobrze wiemy, nie ma.
Love, Rosie podobał mi się pod wieloma względami. Piękne zdjęcia, znakomita ścieżka dźwiękowa, dobre aktorstwo (Lily Collins okazuje się naprawdę urocza!), świetny humor i specyficzny, bardzo przyjemny, ciepły i miły klimat. Fabularnie momentami bywa słaby, ale w porównaniu do książki i tak wypada wyśmienicie.
Jedynym, czego twórcom filmu wybaczyć nie można, jest tragiczna charakteryzacja. Rosie jest oczywiście urocza – od początku do końca, ale jej wizerunek nie ulega prawie żadnym zmianom, choć chwile, kiedy imprezuje z okazji swoich osiemnastych urodzin i kiedy siedzi na dachu ze swoją nastoletnią córką, dzieli ładnych
parę lat.
Zabrakło tutaj także konkretnego wskazania, w jakim czasie rozgrywa się akcja. Ten problem irytował już w przypadku książki, a tutaj pozostaje niezmienny. Niby dostajemy drobne wskazówki, jak hit Las Ketchup czy Nokia 3310, ale to stanowczo zbyt mało, by pozbyć się poczucia denerwującego zagubienia w czasie i przestrzeni.
Ważne jest jednak to, że mimo uchybień i nieco przesadnego rozwleczenia akcji, dobrze bawiłam się podczas seansu. Wiele razy zaśmiewałam się przy nim, kilka razy miałam ściśnięte ze wzruszenia gardło i jestem pewna, że będę go wspominać jeszcze przez długi czas. Może nawet któregoś dnia obejrzę raz jeszcze? Kto wie…
Moja ocena: 6,5/10
Film obejrzany w ramach wyzwania
’1000 filmów’.
Oj to samo miałam, charakteryzacje i wskazówki kiedy to wszystko się dzieje… Nie wiem czemu tego nie dopracowali czy wręcz olali.
Mnie i tak najbardziej denerwowało to w książce, gdzie dodanie dat byłoby banalnie proste. Tyle tylko, że tam akcja działa się na przestrzeni 50 lat, więc albo bohaterowie zaczęli czatować w latach '60 albo współcześnie i kontynuowali to do 2050 – a trudno uwierzyć, że wtedy czaty i smsy będą 'modne'.
W 'Boyhood' było to dużo fajniej zrealizowane.
🙂
Nie podobała ci się książka??? Mnie ona akurat oczarowała 😉 Rozumiem, że to ciągłe mijanie może irytować, ale takie sytuacje naprawdę się zdarzają, więc mi to akurat nie przeszkadzało. Film również mi się podobał – ale rzeczywiście brakowało charakteryzacji, zwłaszcza pod koniec.
Wiadomo, że takie sytuacje się zdarzają, ale to już była przesada. Kilkadziesiąt lat ciągłego rozmijania się i niedostrzegania tego, co oczywiste – nuuuda.
Książka Ahern totalnie mnie w sobie rozkochała, uwielbiam każdą cząstkę tej powieści. Jeśli chodzi natomiast o film – był przyjemny. Aktorzy byli w swoich rolach całkiem uroczy, historię przedstawiono całkiem fajnie, ale miałam wrażenie że film odebrał książce jakąś głębię i tym samym oceniłam go trochę słabiej niż jego literacki pierwowzór.
Książka mnie się bardzo podobała, może ze względu na to, że uwielbiam aktorkę. Jednak film po 7 minutach wyłączyłam, widząc, że wszystko zostało pozmieniane podobnie jak w "PS. Kocham cię".
Jednak mimo to świetna recenzja 🙂
Kusi mnie. Bardzo mnie kusi. Nie wiem jeszcze czy obejrzę, czy poczekam, aż książka trafi w moje ręce, ale zdecydowanie mam ten tytuł w jednej i drugiej postaci na uwadze i chociaż z jedną "wersją" chciałabym się zapoznać 😉
ah w kolko mi ten film proponuja i chyba sie skusze, szkoda wlasnie ze charakteryzacja jest niby kiepska, ale to mozna przezyc – poki co film jst na dobrych stosunkach z Toba to i to mowi cos za siebie hihi 🙂