[FILM] Chéri, reż. S. Frears
Chéri
Ekranizacja głośnej powieści Sidonie-Gabrielle Colette o tym samym tytule. Rzecz dzieje się we Francji czasu Belle époque, gdzie podstarzała kurtyzana (Michelle Pfeiffer) nawiązuje romans z rozkapryszonym nastolatkiem (Rupert Friend), co radykalnie zmienia życie i światopogląd obojga, a zarazem doprowadza do wielu dramatów.
Co poszło nie tak?
- Film jest do bólu nudny, dłużący się, smętny i całkowicie pozbawiony emocji. Zasiadając do niego, kompletnie nie pamiętałam, co działo się w książce, ale teraz widzę, że w powieści Colette zachwycałam się pieprznymi dialogami, kwiecistymi metaforami, ciepłem, humorem i barwną panoramą życia społeczno-obyczajowego tamtych czasów. Szczerze? Żadnego z tych elementów w ekranizacji nie uraczyłam. I nie, nie chodzi o to, że film wypada blado na tle książki. Skoro i tak jej nie pamiętałam, to do seansu podchodziłam bez najmniejszych oczekiwań, a i tak się zawiodłam.
- Michelle Pfeiffer jest w tym filmie cudna, ale zasadniczo nie uważam, by była aktorką dobrze dobraną do roli. Prostytutki raczej miały do zaoferowania coś ponad wystające żebra i kompletny brak biustu i pośladków, toteż na tle koleżanek po fachu główna bohaterka wypadała jak wychudzona sierotka.
- Brak jakiejkolwiek chemii pomiędzy Pfeiffer i Friendem uwiera od pierwszej do ostatniej ich wspólnej sceny. To jedna z tych spraw, których wybaczyć się nie da – jak wierzyć kochankom, którzy w żaden sposób nie przyciągają siebie nawzajem? Jak uwierzyć w dramat człowieka, jeżeli przedstawiony jest on w sposób tak pozbawiony emocji?
- Kuleje scenariusz. To głównie za jego sprawą widz ma wrażenie, że ogląda film o niczym. Najpierw nie dzieje się nic, potem nie dzieje się nic, aż nadchodzi koniec i jest już tylko gorzej niż w przypadku jednego wielkiego „nic”.
Zbiór zalet
- Warstwa wizualna Chériego zdecydowanie zasługuje na uznanie. Charakteryzacja, kostiumy, wnętrza – każdy z tych elementów stoi na naprawdę wysokim poziomie, ujmuje i zachwyca.
- W filmie pojawia się kilka humorystycznych wstawek, dzięki którym podśmiewałam się trochę to tu, to tam. To bardzo miły dodatek, idealnie kontrastujący z teatralnością obrazu.
- Aktorsko – poza Pfeiffer – ze znakomitej strony pokazuje się tutaj Kathy Bates (odgrywająca rolę matki głównego bohatera) – jest naturalna, prawdziwa, barwna i absolutnie wyjątkowa. Epizodyczne sceny z udziałem Felicity Jones również szczególnie zapadły mi w pamięć. To była zresztą bardzo interesująca postać, i szkoda, że jej wątek nie został bardziej rozbudowany.
- Muzyka. Ale jeżeli za ten element produkcji odpowiada Alexandre Desplat, to nie można się nie zachwycać.
Podsumowując
Średni film na jeden raz, który polecam wyłącznie miłośnikom Francji tamtych czasów. Nudnawy, nieszczególny, blado wypadający na tle książki. Nic, co zasługuje na szczególną uwagę i nic, co zmieni Wasze życie. No, chyba że zdarzy się komuś pierwszy raz usnąć ze znużenia. Moja ocena: 3/10Przeczytaj również:
Szkoda ze taki nudny…
Również żałuję. Liczyłam na równie miłe wrażenia, jak po lekturze książki.
Skoro Twoim zdaniem: Film jest do bólu nudny, dłużący się, smętny i całkowicie pozbawiony emocji, to ja będę omijać go z daleka, gdyż nie zmierzam tracić wolnego czasu na przeciętne produkcje.
W razie czego, polecam książkę 🙂
Kiedyś chciałam obejrzeć, ale już sam trailer mnie znudził…
O, nie widziałam go. A szkoda, może też bym czasu nie zmarnowała 😉