Robert Smith. The Cure, Richard Carman

Robert Smith. The Cure, Richard Carman

Oryginał: Robert Smith: The Cure and Wishful Thinking
Wydawnictwo: Anakonda
Rok wydania: 2013
Stron: 248
Gatunek: biografia

Uwielbiam wszystko, co brytyjskie. Przede wszystkim futbol i literaturę, ale prawda jest taka, że to właśnie tamtejsza scena muzyczna jest w moich oczach najlepszą na globie (no dobra, 'scena’ futbolowa również). W miłości do tego, co brytyjskie nie jestem może tak oddana i fanatyczna jak zwierz popkulturalny, ale jestem pewna, że naprawdę niewiele mi do niego brakuje. Dlatego też z ogromną radością chłonę każdą kolejną publikację związaną czy to z tamtejszym sportem, czy to filmem, czy muzyką właśnie. Ponieważ Roberta Smitha uważam za postać naprawdę wyjątkową, spodziewałam się, że w książce Richarda Carmana doczekam się godnej jego prezentacji…

…i nie doczekałam się. Albo inaczej – spodziewałam się czegoś zupełnie innego.

Autor snuje swoją opowieść z perspektywy oddanego fana zespołu The Cure i jego charyzmatycznego lidera, co mogłoby być całkiem trafnym zabiegiem, ale nie jest. Bo z jednej strony książkę czyta się dobrze i lekko – Carman nie sili się bowiem na sztywny, ekspercki ton, a jego wywody są pełne emocji i osobistych wrażeń. Z drugiej jednak – całkowicie brak tu jakichkolwiek śladów obiektywizmu. Ja, która sięgam po książkę jako miłośnik muzyki, nie zaś jako fanatyk Smitha, mam prawo czuć się tym faktem zniesmaczona. Bo o ile zabiegi tego typu są jak najbardziej uzasadnione np. w okolicznościowej biografii sir Alexa Fergusona, o tyle w przeciętnej, rzetelnej pozycji biograficznej są poważnym uchybieniem.

Pomijając stronę techniczną (drobne błędy i niedociągnięcia), styl pisania autora (nie każdy lubi kolokwialną opowiastkę, jaką może snuć kumpel przy piwie) i wspomniany wyżej brak obiektywizmu, fani The Cure nie powinni czuć się zawiedzeni tą książką. Richard Carman naprawdę solidnie nakreśla portret niebywałego artysty, jakim jest Robert Smith – opierając się tutaj nie tylko na działalności The Cure, ale również na innych projektach muzyka, jego życiu prywatnym oraz osobistych fascynacjach. To właśnie opowieści o inspiratorach Smitha i o tym, co działo się na brytyjskiej scenie muzycznej tamtych lat, zaciekawiły mnie najbardziej – Carman pozwala sobie w tym miejscu na liczne odniesienia, a pole jego zainteresowań okazuje się zdumiewająco szerokie.

Co zaś uznać można za najbardziej zachwycające w przedstawianej biografii, to analiza utworów, jakie wyszły spod pióra frontmana The Cure. To zresztą często wzbudza moje ogromne zainteresowanie w pozycjach biograficznych – poza samym twórcą, nie ma lepszego kandydata do wieloaspektowego i szerokiego przedstawiania danych treści niż ktoś, kto w danej tematyce czuje się wystarczająco dobry i kompetentny. Richard Carman w tej roli spisuje się znakomicie – doskonale i szczegółowo interpretując i analizując kawałki The Cure.

Roberth Smith. The Cure to idealna pozycja dla fanów artysty oraz dla tych miłośników muzyki, którym niestraszne są lekkie, ultrasubiektywne opowieści. Ja może nie dostałam tego, czego oczekiwałam, ale na pewno czasu spędzonego z Richardem Carmanem i „jego” Robertem Smithem nie żałuję.

Moja ocena: brak

Za książkę dziękuję wydawnictwu Anakonda.

literatura angielska | recenzja | Richard Carman | literatura | recenzje książek

0 komentarzy

    1. Cóż, kwestia gustu. Wydaje mi się, że biografie gwiazd, zwłaszcza tak charakterystycznych, nieco mrocznych muzyków, rządzą się swoimi prawami. To nie jest Christina Aguilera czy inna Britney, że musi ślicznie błyszczeć na okładce. Fani będą wiedzieli o co chodzi, a to do nich przede wszystkim adresowana jest książka.

  1. Racja, zbytnio korzystne to zdjęcie nie jest, trzeba przyznać 😛 również uwielbiam brytyjską scenę muzyczną, the Cure także, więc gdy kiedyś gdzieś na tę biografię natrafię to i tak z chęcią przeczytam 🙂

  2. Mimo tych wszystkich niedociągnięć spojrzałabym na tę biografię bardzo chętnie, szczególnie jeśli chodzi o analizy tekstów, bo to one robią chyba największe wrażenie w przypadku tego zespołu.

    Moim zdaniem krytyka okładki nie ma sensu, jak słusznie napisała Klaudyna, taki był styl zespołu (wystarczy choćby zobaczyć na ich zdjęcia na last.fm) i jest ona taki "ichnia"? Nie wiem, jak to inaczej określić 🙂

    1. O to właśnie chodzi – okładka jest integralną częścią książki i współgra zarówno z jej treścią, jak i osobowością tego, o kim mowa. Może nie jest to najbardziej udane zdjęcie Smitha, ale liczy się to, że jest prawdziwe, rozpoznawalne i charakterystyczne. Takie, jakiego mógłby oczekiwać fan.

  3. Czytałam tę książkę jakiś czas temu i również niezbyt spodobał mi się brak obiektywizmu autora wobec Roberta czy w ogóle The Cure. 🙂 Poza tym w porównaniu z innymi biografiami Anakondy, ta znajduje się na samym końcu, jeżeli mam wybierać, która podobała mi się najbardziej (Gore), a która najmniej (właśnie Smith). Trochę uderzył mnie w twarz natłok informacji w niektórych miejsach, ale generalnie podobała mi się. 🙂

  4. Cóż, Anakonda ma na swoim koncie zdecydowanie lepsze biografie. Tu jak na mój gust było naprawdę nieobiektywnie. Dodatkowo, jako fankę U2 raziło mnie jak obie grupy są w jakiś bezsensowny sposób do siebie porównywane. Po poruszeniu tej sprawy w recenzji dowiedziałam się tego i owego od fanów The Cure i wygląda na to, że nie bez powodu do tablicy wywołano właśnie U2, niemniej dla mnie był to bardziej przeszkadzacz niż coś, co wzbogaciło lekturę.

  5. Żeby mi to ktoś tak sprezentował, ech…
    Bo ja jestem byłą fanatyczką. Byłą, bo teraz troszkę wyrosłam, ale The Cure nadal ma w moim serduchu szufladkę. Z dekadę temu może to było, jak jeździłam na każdy zjazd fanów. Nawet do Sopotu. Potem wracałam do Gliwic pięcioma pociagami (do ostatniego wskoczyłam!). A w Gugalandrze (K-ce) wygrałam konkurs wiedzy o zespole. To były czasy…:D

    1. No proszę, a to zaskoczenie! 🙂 Muszę przyznać, że chyba nie znałam dotąd żadnego fana The Cure i bałam się, że ta książka, podobnie jak biografia Collinsa, nie spotka się z wielkim zainteresowaniem czytelników Kreatywy, a tu proszę 🙂

      PS. Wiem coś o tych sentymentach, ja może nie byłam taką fanatyczką, ale też np. z rozrzewnieniem wspominam sobie np. Spice Girls, swoje pierwsze idolki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *