Stara miłość nie rdzewieje, czyli dlaczego wróciłam do pedałowania
Jechałam rowerem, kiedy przyszedł mi do głowy pomysł na ten wpis. W wyobraźni miałam już ogólny jego zarys, główną tezę, zdjęcie, jakim go wzbogacę itd., ale wtedy zdarzyły się dwie rzeczy. Najpierw, dosłownie po kilku minutach jazdy, wyhamowałam na boku samochodu, którym jechał starszy, wymuszający pierwszeństwo pan (gdyby nie mój refleks, pewnie tego wpisu nie miałby kto już dodać), a dwa dni później człowiek, o którym miałam tu opowiadać, został narodowym antybohaterem, wywołał burzę w sportowym środowisku, zarobił spektakularną czerwoną kartkę w żużlowej Ekstralidze i przyczynił się do tego, że Włókniarz Częstochowa zmarnował swoją szansę na zdobycie tytułu Drużynowego Mistrza Polski 2013.
Ale od początku…
Mówili, że jestem zabijaką. Miałam sześć-siedem lat i na swoim maleńkim zielonym rowerku szarżowałam tak spektakularnie po całym blokowisku, że do tej pory sąsiedzi mi to wypominają. Zjazd ze szczytu stadionu? Żaden problem. Zjazd schodami z trzeciego piętra? Luzik. A potem prawie wpadłam pod samochód, rowerek złamał się na pół, a ja przez wiele lat bałam się jazdy. Na tyle, że przy okazji wyjazdów kolonijnych wpadałam na widok roweru w histerię tak ciężką, że dla świętego spokoju zostawiano mnie w izolatce albo miejscowej stołówce.
Przełamałam się kilka lat później, ale tylko chwilowo, bo rower, którym mogłam szarżować po okolicy uznawany był przez wszystkich wokół za obciachowy. Że szprychy plastikowe, że spawany, że brzydki i jakiśtamjeszcze. No to nie jeździłam, bo ludzie wystarczająco dręczą mnie jako progenika (o tym opowiadam we wpisie Jak wygląda życie z progenią?), nie było więc sensu dokładać im pretekstów w postaci obciachowego roweru.
Wiele lat musiało minąć, zanim znów kupiłam rower i postanowiłam jeździć. I to w imię czego? W imię miłości, moi drodzy! Poznałam jednego takiego, który kochał wycieczki rowerowe, potem kochał mnie, a potem powiedział mi 'tak’ w Urzędzie Stanu Cywilnego (o czym przeczytacie tutaj, jeśli macie ochotę). W takich okolicznościach nie mogłam nie zaprzyjaźnić się z rowerem…
Miłość to jednak za mało. Kilka nieudanych wycieczek, porządna dawka lenistwa i rower mój na lata trafił do garażu. A potem pojawił się w Częstochowie nie kto inny, jak Rafał Szombierski i wszystko się nagle tak bardzo zmieniło…
Kocham zdolnych szaleńców, którzy po każdym upadku podnoszą się, wypinają klatę i stają do walki. Nigdy się nie poddają, nigdy nie odpuszczają, znają swoją wartość i oddają serce swojej pasji. Tyle zdrowia, tyle zaangażowania i tyle serducha, ile Szumina zostawił w ostatnich latach na torze żużlowym, wystarczyłoby do obdarowania całej bandy sportowców. Zawsze go uwielbiałam i zawsze uwielbiać będę – mimo słabszych momentów, mimo ciężkiego charakteru i mimo tego, co zdarzyło się przed tygodniem, a o czym dyskutować nie mam zamiaru, bo ja w pamięci zawsze mieć będę te najpiękniejsze momenty:
Kiedy bałam się wsiadać na rower, kiedy bałam się poruszać ulicami, powtarzałam sobie w głowie, że on upadał, łamał żebra, ale i tak zaciskał zęby i jechał dalej. Bo trzeba pokonywać strach, trzeba walczyć i podnosić się z kolan. Kiedy nie miałam już sił, zawsze mówiłam sobie: „a Szumina jakoś miał siłę walczyć dalej”. Moc wracała, a ja biłam rekordy prędkości i wytrzymałości. Po kilkunastu latach nareszcie odnalazłam w sobie tę samą radość z jazdy, jaką miałam w dzieciństwie. Przestałam się bać, znów zostałam rowerowym szaleńcem i pokochałam rower tak mocno, jak jeszcze nigdy. Bo – jak się okazuje – stara miłość rzeczywiście nie rdzewieje, a żużel rzeczywiście jest najważniejszym elementem mojego świata…
W ostatnim roku przejechałam rowerem ponad 800km, co oczywiście nie zrobi wrażenia na tych, którzy przemierzają ich tysiące, ale jak na kogoś, kto jeszcze jakiś czas temu bał się wychylać z rowerem na ulicę, jest to wyczyn przeogromny. Zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę wszystkie moje choroby, kontuzje, nawał zajęć i inne okoliczności przyrody. Może w 2014 pobiję swoje osiągi i przejadę 1900km, czyli tyle, ile dzieli Częstochowę od mojego ukochanego Manchesteru? Ależ byłby to miły cel do zrealizowania 🙂
A jak jest z Wami? Jeździcie? Jakie są Wasze rowerowe opowieści?
Pięknie to napisałaś i szczerze Ci powiem, zazdroszczę Ci tego powrotu. Moja historia rowerowa nie jest najszczęśliwsza. Jako dziecko byłam, hmm jakby to powiedzieć, większych rozmiarów ;)co nie przeszkadzało mi w angażowaniu się we wszystkie sportowe inicjatywy, jakie miały miejsce w mojej okolicy (w sumie sama się sobie dziwię) nie miałam problemów z moimi słabymi umiejętnościami sportowymi i słabą kondycją, chęć miałam! A to podobno się liczy 🙂 Jednak moi rówieśnicy mieli z tym niejaki problem, bowiem kiedy na kolejnej wycieczce rowerowej jechałam jako ostatnia, zaczęły się nieprzyjemne docinki, które jak wiadomo, zabić mogą każdą przyjemność. Od tamtej pory, a minęło dobre 20 lat, na rower wsiadłam może ze 3 razy. Wszystkie te podejścia zrobiłam pod namową męża, który uwielbia rowerowe wycieczki i usilnie próbuje, żebym zaczęła rower tolerować. Nie potrafię jednak czerpać z tego przyjemności. Mąż nauczył naszą 5 letnią córkę w tym roku jeździć na rowerze bez bocznych kółek. Szarżuje dziewczyna jak miło! Młodszy też lubi jazdę na swoim rowerku biegowym i w siodełku. Ze względu na dzieci wzięliśmy na wakacje rowery. Wszyscy – ja też. Szczerze powiem, jechałam jak za karę. To nic, że powoli, bo dzieci, to nic, że ze znajomymi, więc powinno być miło i bezstresowo, to nic, że wszyscy uśmiechnięci i nikt niczego nie komentuje, to nic, że od 20 lat moja kondycja i wygląd się nieco zmieniły… to miała być przyjemność, okazała się niemiłym obowiązkiem. No nie potrafię inaczej…może powinnam pójść na terapię? 😉 A tak na marginesie, bo Twój wpis poruszył mój czuły punkt, po tamtych dziecięcych niemiłych komentarzach, żaden sport nie wzbudził już we mnie radości. W liceum wf to był koszmar, który chyba jeszcze pogłębił moją niechęć. Nigdy za żaden się już nie wzięłam, a nawet jeżeli (jakiś fitnes, step) to zawsze z delikatnym światełkiem alarmowym, że się do tego nie nadaję. Rozpisałam się strasznie, ale chyba nie muszę już iść na terapię, bo się wygadałam u Ciebie 🙂 pozdrawiam
Widzisz, u mnie rezygnacja z roweru też wiązała się z docinkami – co prawda nie na mój temat, a na temat samego roweru, ale to żadna różnica, tak prawdę mówiąc. Ale skoro ja potrafiłam się przemóc, to i Tobie może się udać. Z drugiej strony – nic na siłę. Jeżeli nawet lajtowy wyjazd z dzieciakami i znajomymi stanowi problem, można przecież dla jazdy rowerem znaleźć jakąś alternatywę. Spacery, nordic walking, bieganie czy cokolwiek innego może być równie przyjemne i równie absorbujące 🙂 Wystarczy się przemóc, wyznaczyć sobie jakiś cel, szukać w tym przyjemności i nastawiać na dobrą zabawę, a nie ciężką przeprawę, a jakoś pójdzie. Ja musiałam porządnie się mobilizować, żeby trenować na widoku publicznym, ale teraz, po latach męki, odnajduję w tym czystą przyjemność. Tobie życzę tego samego :*
Myślę usilnie o tej alternatywie, nawet pisałam coś na ten temat pod ostatnią książką "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu". Murakami jakoś natchnął mnie na małą zmianę. Na razie jednak zostanę przy hula hopie. Może to śmieszne, ale na nic innego w chwili obecnej nie byłabym w stanie się zdecydować.
Lubię hula hop! Bardzo radosna i przyjemna forma ruchu, tak trzymaj! 🙂
Coś kojarzę, że i mnie baaardzo zmotywowała i pchnęła do działania książka Murakamiego 🙂
Widzę, że nie tylko ja mam rowerową traumę 😀 Ostatnia moja rowerowa wycieczka miała miejsce dobre 10 lat temu… A rower stoi w piwnicy i niszczeje.
Często o nim myślę, nie jako formie rekreacji, ale jako o środku transportu – że szybciej niż na piechotę, że oszczędniej niż samochodem, ale z drugiej strony przeraża mnie wizja pędzących obok mnie TIRów na wąskiej drodze… Zdecydowanie brak mi motywacji 😀
Oj, dokładnie! Chodzenie jest bardzo niedoskonałe, komunikacja miejska często zawodzi, a i autem często szkoda przemieszczać się przez miasto. Rower to wspaniałe rozwiązanie i za to go uwielbiam 🙂
To niezły był z Ciebie rowerowy rozrabiaka! 😀 Fajny masz pomysł na cel, jak się zaprzesz, to na pewno Ci się uda 🙂
Uwielbiam jeżdżenie na rowerze, zwłaszcza w moim rodzinnym mieście, które jest bardziej równinne niż to obecne i nie muszę ciągle zasuwać pod górę 😉 W ogóle rower + słoneczne południe lub rower + letni wieczór + oświetlone miasto lub rower + wieś to dla mnie idealne kombinacje 🙂 Na rowerze czuję się wolna.
Niestety mąż nie chce jeździć razem ze mną.
Raz, parę ładnych lat temu, wyciągnęłam go na przejażdżkę, ale popełniłam ten błąd, że skierowałam nas na ulicę (bo był to okres, w którym obawiałam się mandatu za chodnikową jazdę). W rowerze, który mu dałam, coś było nie tak i nie minęło 15 minut jak On spektakularnie wyłożył się na jezdni. Na szczęście za nami jechała elka, która z przyczyn oczywistych nie gnała tak jak inni, a jeszcze instruktor depnął po hamulcach, dzięki czemu On nie został przejechany! Przestraszyłam się bardzo, bo wyglądało to groźnie, On obił sobie głowę, a później przykładałam mu na siniaka na czole zamrożone mięso. Podobno później widział dziwnie i bolała go głowa…
Od tamtej pory uparcie odmawia wsiadaniu na rower (wielka szkoda).
Natomiast ja miałam w tym roku jeden przykry przejazd na rowerze. Pojechałam na rowerze prosto z pracy do supermarketu, poczyniłam niemałe spożywcze zakupy, a później wracałam obładowana: torebką, torbą z laptopem i dwoma siatami. Było mi gorąco i ciężko. Wjeżdżałam właśnie pod solidną górkę na bocznej ulicy, kiedy w rower zaplątała mi się sznurówka. Miałam problemy, żeby ją wyjąć, a jeszcze tak się pochyliłam, że w gardło dusił mnie pasek od torby z laptopem. Ledwie żywa – zmęczona i podduszona, dojechałam do domu, po drodze mało nie wjeżdżając prosto w samochód i raz wjeżdżając w ogródek (ciężko mi było utrzymać prosty tor ruchu). Po przyjściu do domu musiałam przez pół godziny odpoczywać bez ruchu na fotelu, czułam się jak chwilę po zawale… To nie był mój dzień na rower 😉
Mam tak samo – rower daje poczucie niesamowitej wolności, coś wspaniałego. Sama się do siebie uśmiecham, kiedy jeżdżę i teraz już wiem, jak doskonale smakują muchy i inne latające insekty 😉
Szkoda, że się mąż zraził do jazdy, bo muszę przyznać, że najwięcej radochy z tego mam wtedy, kiedy ktoś bliski mi towarzyszy. We dwoje raźniej 🙂 Chociaż muszę przyznać, że gdybym wyłożyła się na ulicy, pewnie też długi czas unikałabym jazdy jak ognia. Coś tam zawsze w głowie potem siedzi, niestety…