|

Freelancing na 100 czy 50%? O pracy dla siebie i innych [Zacznijmy od słowa, odc. 15]

Freelancing na 100%? A może pół-freelancing i stała współpraca z jedną marką? Po 7 latach działania głównie dla kogoś a mniej dla siebie, wracam do pracy w 100% na swoim i opowiadam o wadach i zaletach związywania się na stałe z innymi firmami.

W tym odcinku usłyszysz:

  • Jak wyglądała moja praca przez ostatnie lata?
  • Jakie są plusy i minusy pracy dla innych?
  • Co wybieram: freelancing na 100% czy jednak nie?

Posłuchaj także: na YouTube, Apple PodcastsSpotify oraz w aplikacjach podcastowych.

O pracy dla siebie i innych – wersja tekstowa

W życiu bywa tak, że niektóre decyzje muszą być podjęte za nas. Bo się boimy, trzymamy sentymentów, tak naprawdę nie wiemy, czego chcemy i trwamy w tym, co jest nam dobrze znane, zamiast mierzyć się ze zmianą. A potem, gdy ta zmiana nadchodzi, okazuje się, że strach był niepotrzebny, a my mówimy sobie: „Już dawno trzeba było to zrobić”.

Dzisiaj jestem w takiej właśnie sytuacji. Ktoś podjął za mnie decyzję, która trochę mnie poturbowała, ale już po kilku tygodniach mogę stwierdzić, że dobrze się stało.

Właśnie dlatego mogę Ci opowiedzieć, jak po powrocie do freelancingu oceniam kwestię pracy solo i dla kogoś.

Ale zacznijmy od początku.

Parę słów o mojej zawodowej przeszłości

Jeśli trochę mnie już znasz, to dobrze wiesz, że całe dorosłe życie pracuję na własny rachunek, w stu procentach z domu. W ostatnich latach nie nazywałam siebie jednak freelancerką, ponieważ na długie lata wiązałam się z dużymi zleceniodawcami.

Najpierw przez 4,5 roku prowadziłam dział promocji wydawnictwa, a od pewnego momentu – całej grupy wydawniczej, ponieważ miałam przyjemność brać udział w uruchomieniu trzech marek-córek i przez ponad rok odpowiadać za ich działy promocji.

Po rozstaniu z branżą wydawniczą przez 2,5 roku tworzyłam treści dla marki Pani Swojego Czasu, będąc ich copywriterką, a przez jakiś czas content managerką na stałe.

W żadnej z tych firm nie byłam zatrudniona na etat, ale były to na tyle znaczące współprace, że wszelkie inne zlecenia uznawałam bardziej za dodatki do codziennej pracy niż standard. I chociaż nie żałuję absolutnie ani jednej chwili z tych 7 intensywnych lat, to dzisiaj stwierdzam śmiało – „nigdy więcej”.

Freelance + stała współpraca – plusy

Oczywiście taki układ, w którym nawiązujesz stałą współpracę z jedną firmą ma ogrom plusów. Najważniejszym niech będzie fakt, że co miesiąc o stałej porze trafia do ciebie określona suma pieniędzy. Pamiętam, że gdy 5 lat temu postanowiłam przejść od ciągłych umów o dzieło na własną działalność, to było dla mnie najważniejszym argumentem – że mam stałą, nazwijmy to, pensję, która daje mi poczucie bezpieczeństwa i pewność, że poniżej pewnego progu nigdy nie zejdę.

Mając takie stałe zlecenie możesz dużo swobodniej podchodzić do wszelkich innych propozycji pracy czy współpracy i wybierać tylko te, które naprawdę chcesz realizować. W sytuacji, w której regularnie drżysz o swoje zarobki i nigdy nie wiesz, co przyniesie dany miesiąc, dużo ostrożniej podchodzisz do odrzucania ofert. W końcu nie masz pewności, czy jakakolwiek następna w najbliższym czasie się pojawi.

Plusem stałej współpracy z dużą marką jest także świadomość, że jesteś częścią większej całości. Niby pracujesz z domu, ale jednak z ludźmi, masz z kim przegadywać pomysły i nie odpowiadasz całym swoim majątkiem za powodzenie jakiegokolwiek projektu. Masz też ogromne możliwości rozwoju, których pracując samodzielnie raczej nie będziesz w stanie sobie zapewnić.

Dla przykładu – dla mnie niezwykle cennymi lekcjami były projekty, które realizowałam w ostatnich latach. Uruchomienie trzech nowych marek wydawniczych i budowanie świadomości ich istnienia całkowicie od zera. Uczestnictwo w imprezach branżowych i bezpośredni kontakt z pisarzami, czytelnikami czy influencerami odpowiedzialnymi za promocję książek w sieci. Udział w powstawaniu kolekcji papierniczych, książek i produktów, które trafiły do dziesiątek tysięcy osób albo obserwowanie od środka, jak otwiera się lokale stacjonarne w największych miastach w Polsce. To są doświadczenia, jakich nie zebrałabym będąc sama ze sobą.

No i zespołowość. To także coś, co było dla mnie zupełną nowością, a co odmieniło moje freelancerskie życie całkowicie. O ile w wydawnictwie przez długi czas funkcjonowałam tylko ja plus właściciel, o tyle później dołączyłam do zespołu liczącego 10 osób, a po 2,5 roku – ponad 60. I nawiązałam w tym czasie takie relacje, które – jestem o tym przekonana – zostaną ze mną na długie, długie lata.

Są też aspekty, które dla mnie nie były tak istotne, ale przydadzą się tym, którzy nie lubią działać samodzielnie i mają problem z motywowaniem się do pracy. Świadomość, że musisz dowieźć projekt konkretnego dnia albo że musisz komuś dostarczyć materiał do pracy dziś do 10 rano może być fantastycznym mobilizatorem do działania.

Freelance + stała współpraca – minusy

Oczywiście taki układ, w którym niby jesteś freelancerem, niby z nikim nie wiążesz się umową o pracę, a jednak jesteś stałym współpracownikiem w ogromnym wymiarze godzin, ma też swoje minusy.

Pierwszym z nich jest brak swobody. W żadnym układzie nie masz pełni luzu, ale jednak gdy działasz samodzielnie, masz większą decyzyjność co do tego, ile dni wolnych sobie zrobisz, ile godzin będziesz pracować albo kiedy wyłączysz telefon. Działając z kimś na stałe, musisz liczyć się z jego wymaganiami co do twojej dyspozycyjności, aktywności i obecności. I nawet mówienie o „elastycznych godzinach pracy” na niewiele się zda, jeśli firma wymyśli, że kilka razy w tygodniu musisz być obecny/a na spotkaniach.

Jak sobie przypominam dni, gdy planowałam pracować 8 godzin, a ponad połowę z tego czasu zajmowały mi jałowe, niewiele wnoszące spotkania projektowe, to autentycznie przechodzą mnie ciary żenady.

Tak, tego typu akcje są ewidentnym minusem bycia nie-tak-do-końca-na-swoim.

Wadą takiego układu jest także mniejsza swoboda w kwestii doboru innych zleceń. Jeżeli poświęcasz jednej marce kilkadziesiąt godzin tygodniowo, to siłą rzeczy nie masz szans na przyjęcie wszystkich ciekawych ofert, jakie do ciebie spływają. I wtedy pojawiają się bolesne dylematy: „odpuścić czy po prostu pracować 20 godzin na dobę?”. Ja pracować kocham, ale zajeżdżać się nigdy nie chciałam, dlatego wiele z naprawdę dobrych propozycji musiałam odrzucić. Albo przekazać innym, co akurat uważam za korzyść tej sytuacji – bo „odrzucony” klient nie miał poczucia pełnego olania, a znajome copywriterki mogły cieszyć się z nowych zleceń.

Innym aspektem pracy dla kogoś jest obowiązek dostosowania się do pewnych reguł. Reguł, którymi nie przejmujesz się, będąc w stu procentach na swoim. Na przykład – nie oceniasz źle książek, które wydaje wydawnictwo, dla którego pracujesz. Albo – nie używasz produktów konkurencyjnej marki. Przez ostatnie 2,5 roku w sklepach papierniczych zamykałam oczy i szłam przed siebie, mówiąc: „stara, i tak ci nie wolno”, a teraz jestem tego tak spragniona, że stoję w TK Maxx przez dobre pół godziny i ekscytuję się mnogością wyboru. Brakowało mi tego ogromnie – i nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Inna rzecz: jeżeli firma mocno eksponuje swoich pracowników, np. w social mediach, to robią się oni rozpoznawalni i automatycznie z marką utożsamiani. Mnie osobiście mocno to dotknęło, gdy przez lata mogłam swobodnie wypowiadać się na temat cudzych produktów, a nagle z dnia na dzień to, co wcześniej było normalnym wyrażeniem zdania, odbierane było przez ludzi z zewnątrz jako celowe krytykowanie konkurencji.

Mając swoją markę i działając wyłącznie pod własnym szyldem, martwisz się wyłącznie o siebie i nikt nie będzie każdej twojej wypowiedzi odbierał jak oficjalnego zdania kilkudziesięcioosobowej firmy. Dla mnie to była jakaś totalna abstrakcja, coś jak w przypadku ludzi, którzy atakują aktorkę za to, że jej serialowa bohaterka zdradziła męża. Ja wypowiadam się na temat korzyści, jakie dała mi dieta wegetariańska, a ktoś mnie pyta „czy to oficjalne stanowisko marki PSC?”. I jak tu traktować ludzi poważnie?

Dlaczego wracam do freelancingu?

Po wszystkim, po tych siedmiu latach, przez które byłam bardziej pół-freelancerką niż freelancerką w stu procentach, mam takie poczucie, że nigdy więcej. Że nie chcę już być częścią cudzej firmy. Że nie chcę musieć spędzać całych dni na narzuconych spotkaniach. Że nie chcę zakazów na pisanie długopisem z taniego papierniczego. Przez ostatnie lata mój zeszyt z pomysłami na własne projekty, produkty i działania puchł, ale nigdy nie miałam czasu, energii i mocy, by zacząć je realizować, bo poświęcałam siebie dla innych. Nie chcę tego więcej.

Dlatego właśnie cieszę się, że ktoś podjął decyzję za mnie. Że objęły mnie cholerne masowe zwolnienia, bo chociaż od dwóch miesięcy czułam się tragicznie, pracując w gównianej atmosferze po pierwszej fali zwolnień, to wciąż nie umiałam powiedzieć sobie „dość”. Nie umiałam przyznać, że wszystko nie jest tego warte.

Wracam do bycia freelancerką na sto jeden procent – i w tym punkcie mam nadzieję zatrzymać się na dłużej.

Poczyniłam już pierwsze kroki, które pozwoliły mi włożyć freelancerskie wrotki i zacząć działać. Ale to już opowieść na inny czas.

Podobał Ci się ten odcinek? Podaj go dalej!

4 komentarze

  1. Freelancering dla mnie jest synonimem wolności :). Natomiast posiadanie pracowników to już ultra-wolność (jeżeli potrafi się zarządzać).
    Ps: Nie wiedziałem że masz podcast :).
    Dziękuję, że dzielisz się swoimi doświaczeniami.

  2. Kiedyś próbowałam działać jako freelancer, jednak to nie dla mnie. O wiele lepiej czuję się pracując dla kogoś zwłaszcza, że moja obecna firma ma bardzo rzetelne podejście do każdego pracownika. Działa u nas m.in. aplikacja [spam], dzięki której możemy zgłaszać nasze wszelkie uwagi oraz opinie na dany temat. Dzięki temu pracodawca ma okazje poznać nasz punkt widzenia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *