Wada wymowy, Agata Porczyńska
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2013
Stron: 287
Gatunek: opowiadania
Przed debiutem Agaty Porczyńskiej powinna mnie ostrzec już rekomendacja z okładki. Ci, którzy mieli okazję bywać ze mną na zajęciach z literatury współczesnej doskonale wiedzą, że tu i tam funkcjonują grupy antyfanów pani Sylwii Chutnik, do których – niestety – należę również ja. Zatem jej słowa: Porczyńska to patologia myśli. Ale patologia błyskotliwa, śmieszna aż do zawstydzenia, powinny być dla mnie wystarczającym ostrzeżeniem. Nie posłuchałam. Efekt? Cóż – ja się nie śmiałam, śladów błyskotliwości w tym tworze nie znalazłam, a jedynym słowem, które faktycznie oddaje ducha Wady wymowy jest zdecydowanie „patologia”.
Od czasu, gdy Masłowska przełamała pewne językowe tabu i przemieliła polszczyznę na wszelkie możliwe sposoby, zwykło się uważać podobne jej działania za błyskotliwe, odkrywcze i ciekawe eksperymenty. Twórców bawiących się językiem zwykło się chwalić za wybijanie z szarej masy, ale między lingwistyczną ciekawostką, a bełkotem granica jest cienka i łatwa do naruszenia. Agata Porczyńska zdemolowała ją bez mrugnięcia okiem.
Bo jej opowiadania to nic innego, jak bzdurzenie o naszej rzeczywistości. Oklepane tematy, schematyczni bohaterowie, naszpikowane banałem zdarzenia. Wszystko to podane na różne sposoby – ktoś może znajdzie w tym punkcie zalążek językowej ciekawostki, tymczasem ja odbieram te pourywane z kontekstu historyjki jako nieudaną próbę naśladowania stylu lepszych od siebie i kroczenie ścieżkami już tak wytartymi, że nudnymi.
I być może byłoby coś w tych opowiadaniach, gdyby nie przesłanianie treści formą. Miało być eksperymentalnie, błyskotliwie, inaczej, a wyszło banalnie, groteskowo, nudno i słabo. Tylko dla wytrwałych. Albo dla tych, którzy lubią szukać głębiej, nie zwracając uwagi na sztuczną powierzchnię i brak przekazu.
Moja ocena: 2/10
Za książkę dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.
ale dobra recenzja! lubię takie szczerze krytyczne słowa 🙂 a książki nie znam i poznawać nie chcę, a Masłowskiej, o której wspominasz, to po prostu nie trawię. pozdrawiam 🙂
Wcale nie jestem pewna, czy to tak dobrze, że człowiek wylewa z siebie tyle krytycznych słów, ale nie potrafię znaleźć pozytywów w tej konkretnej książce.
Ależ to głupie, co napisa mój przedmowca! Jak można krytykować coś, czego się nie zna, tylko dlatego, że komuś się nie podobało. Szczerze krytyczne słowa? Równie debilnej wypowiedzi dawno nie czytałam.
Czyli zupełnie nie dla mnie, ja jestem staroświecka i wymagam fabuły, w dodatku sensownej. A nad dziwolągi językowe cenię sobie porządny opis.
Wiesz, w zbiorze opowiadań ciężko o jakąś spójną fabułę, ale w tym wypadku mamy do czynienia z różnymi fragmentami rzeczywistości, bez sensu i bez logiki ze sobą zlepionymi. Łączy je miłość w różnych ujęciach, ale nic poza tym.
Mnie taki rodzaj narracji o jakim piszesz, przestał fascynować jakiś czas temu. Po licealnych fascynacjach książkami Drotkiewicz przyszła pora na refleksję. Pomyślałam, że chyba to, iż ktoś za wszelką cenę próbuje językiem wywijać na wszystkie strony, nie do końca jest tak cudowne, jak sądziłam. Ileś książek temu natrafiłam na pozycję napisaną "tym stylem", ale na szczęście nie było go na tyle, by książkę uznać całkowicie za niezjadliwą.
A Twoja recenzja jest wyjątkowo smaczna w odbiorze 🙂
Niestety, tutaj z tą 'niezjadliwością' musiałabyś się docierać od pierwszej strony do ostatniej 😉
Już sam fakt, że tak długo ją męczyłaś i nie mogłaś skupić się na jej zrecenzowaniu świadczy o tym, książka nie warta jest uwagi. Czasami są kiepskie książki, o których chce się pisać czym prędzej, aby poznać punkt widzenia innych czytelników, w tym wypadku nawet tego nie było.
I potem się ludzie dziwią, że tygodniami nie bloguję, jak napotykam na takie książki, których nie da się przejść 😉
A opis książki zapowiadał coś ciekawego… Dzięki za ostrzeżenie. Z eksperymentujących to Masłowska nawet mi się podobało, ale nie wiem, czy byłabym w stanie czytać coś napisanego w tym stylu częściej. Zwłaszcza jeśli nie jest przy tym dobrej jakości.
Uuuuu, a ja jestem nią zachwycona, jej piekielnie inteligentnym operowaniem słowem, w którym niuanse mnie urzekały, a sugestie wprawiały w ciszę. Ale tak sobie myślę, że z nią jest tak, jak kiedyś było z pierwszą powieścią Doroty Masłowskiej – jestem w mniejszości, ale stać będę u boku autorki niewzruszenie, aż doczekam się takiego samego uznania, jak doczekałam się w przypadku D. Masłowskiej. Przynajmniej mam taka nadzieję. Styl A. Porczyńskiej albo się lubi, albo nie lubi i nie ma innej opcji. :)))